sobota, 19 kwietnia 2014

Dzień ostatni.



Przez dwa ostatnie tygodnie postnikowałam w blogowej ciszy. Po pierwsze dlatego, że przywykłam do postnego asortymentu i każdy kolejny dzień nie był aż tak wielkim wyzwaniem jak na początku. Po drugie, wraz przyzwyczajeniem i pewnością siebie przyszła niepostrzeżenie pokusa drobnego przekraczania wyznaczonych postnych granic. Zdarzały się więc pojedyncze cukierki podjadane pokątnie, dżemy jedzone na śniadania a nawet drożdżówka, w chwili słabości. 

Miałam też kilka nieudanych eksperymentów kulinarnych. W toruńskiej książce kucharskiej z końca XIX wieku przeczytałam o postnej botwince. Jednak liście botwinki ugotowane w wodzie z solą wcale nie były tak pyszne, jak sobie, nie wiedzieć czemu, wyobrażałam.  Innym razem zrobiłam postny żur, z kupnego zakwasu reklamowanego przez sędziwą babcię ze Śląska.

 Zakwas był wspaniały, ale mój żurek ugotowany w zdecydowanie za małej ilości wody i urozmaicony jedynie cebulą, już nie tak bardzo - sam kwas, aż podrzucało z krzesła, kiedy się go przełykało:) 




O ile udało mi się (i to bez większych kłopotów) wytrzymać w poście od mięsa, jajek i mleka, to największe trudności sprawiło mi przestrzeganie zasady, że powinnam jeść tylko te produkty, które były znane i dostępne w czasach staropolskich. Pamiętałam, że nie powinnam jeść ziemniaków (choć raz się złamałam i jadłam frytki! no dobra, dwa razy…), to z papryką i pomidorami wcale nie był tak łatwo. Nieraz  jedząc warzywny pasztet z pomidorami, w połowie kanapki przychodziła myśl: NO NIEEEE…. pomidory! Jednak w stanach zwiększonej czujności udawało mi się przestrzegać postnych zasad.


Nigdy wcześniej nie jadłam takiej ilości kasz i różnych odmian soczewicy. Nauczyłam się robić warzywne pasty na kanapki, zaczęłam szanować wegan i schudłam 4 kilogramy. 

Staropolski post nie jest jednak taki straszny. Z pewnością nie dał mi aż tak bardzo w kość, bo mogłam korzystać z mrożonych brokułów czy kalafiorów i jeść uprawiane w szklarniach na południu Europy świeże sałaty i warzywa. Gdybym miała wytrwać na tym, co sama zbiorę, ususzę i zaprawię latem, a co gorsza uporać się bez lodówki, to by było srogo.

Hm. Wyzwanie na przyszły rok?

Jednak teraz zostawiam już post za sobą - rozpiera mnie radość świąt i chęć cieszenia się Rajem Odzyskanym i tym w sercu, i tym na stole.  Alleluja!

Dzień czterdziesty szósty. Ten z uczciwym kurczakiem.



Podobno żyjemy w czasach, w których uczciwego człowieka trzeba szukać ze świecą w ręku. A jak to jest z kurczakiem? W niektórych kręgach jest on nazywany „wolnym” w innych „uczciwym”, a na szczęśliwej, zielonej wsi – zwyczajną kurą, co biega po podwórku.

Sprawa kurczaka wypłynęła dość nagle. Postanowiłam na niedzielny obiad zrobić udka w miodzie i nagle wpadłam w rozpacz, no bo kto by chciał świętować kurczakiem zniewolonym przez wielki przemysł! Zwłaszcza po ponad czterdziestu dniach poszczenia! Niestety okazuje się, że przez brak zapobiegliwości nie będę miała większego wyboru. Bo z dnia na dzień ciężko w Toruniu o kurczaka alterglobalistę. Istny ko-ko-ko koszmar.

Udko od przemysłowego kurczaka otworzyło puszkę Pandory. Gdzieś w połowie postu wpadłam na wspaniały pomysł, że na święta zrobię sobie SAMA twaróg – delikatny, kremowy i tłuściutki. Zwłaszcza, że za dobry, ekologiczny twaróg w lokalnych delikatesach trzeba zapłacić dużo. W moim przypadku wystarczyło pojechać do babci na wieś (40 km od Torunia) i u zaprzyjaźnionego rolnika kupić trochę świeżego mleka, poczekać aż mleko się zsiądzie, oddzielić serwatkę, kupić tetrową pieluchę albo gazę i zawiesić na noc do odcieknięcia. I pyszny twaróg gotowy. Tylko, że z lenistwa tego nie zrobiłam i na świątecznym stole też będę miała twaróg przemysłowy.

Jedyna nadzieja w tym, że zachce mi się zrobić domowy majonez, z jajek od uczciwej zielononóżki.

Jak to dobrze, że te wszystkie nieuczciwe pokarmy udało mi się poświęcić! 









niedziela, 6 kwietnia 2014

Dzień trzydziesty trzeci. Ten z francuskim sosem.

Uwielbiam czytać wstępy do starych książek kucharskich. Są jak zaproszenie do świata sprzed kilkudziesięciu czy kilkuset lat. Szczególnie ujmująca jest wiara autorek z końca XIX i początku XX wieku w to, że wprowadzenie w życie zasad zawartych w książce kucharskiej jest pierwszym krokiem do osiągnięcia szczęścia w życiu rodzinnym oraz zaskarbienia sobie sympatii w oczach sąsiadów i znajomych. Dużo rozrywki dostarczają też porady dotyczące, nieco innego niż współcześnie, postrzegania roli kobiety i mężczyzny, zwłaszcza jeśli chodzi o kuchenne obowiązki. Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę wywoływać żadnego gendera z lasu :) Tak tylko mówię...

A tu kilka przykładów z Kucharki polskiej i amerykańskiej, wydanej w Toledo (stan Ohio, USA) w 1917 roku.

Przykład nr 1: 
Bardzo często nieporozumienia w małżeństwach stąd powstają, że żona nie umie dobrze gotować lub też lekceważy sobie gotowanie.

Eee... Hmmm... Chwała cywilizacji Zachodu za wysoko przetworzone produkty, mrożone pierogi i jedzenie na wynos? Nie! Wcale tego nie powiedziałam! Slow food górą!

Przykład nr 2:
Otóż książka kucharska jest początkującym gospodyniom nadzwyczaj pomocną i pożyteczną. Jeżeli który wydatek wróci się sowicie z wielkim procentem, zaiste wydatek na książkę kucharską. Niech żaden mąż nie żałuje kilku centów żonie na książkę, ale owszem niech ją sam kupi i żonie w podarunku złoży, a już jeden obiad lepiej ugotowany zwróci wydatek. 

 Eee... Hmmm... Mrożone pierogi są też nadzwyczaj pomocne. Slow food górą!

I złota rada na koniec:

Nie zależy na tem, aby kupować drogie rzeczy do kuchni, bo grunt wszystkiego, aby dobrze przyrządzić. Francuzi tak umieją tanimi sposobami tanim przedmiotem dobry smak nadawać, iż powstało przysłowie że Francuz za pomocą sosów nawet z pantofla babki zrobi smaczną potrawę. Czasem mały dodatek, nieznaczna zmiana, podwyższa smak potrawy.

Tak się złożyło, że właśnie jutro planowałam ugotować na obiad stare kapcie, więc pełna entuzjazmu przeszłam do lektury rozdziału dotyczącego francuskich sosów, które miały nadać niebiański smak potrawie.

Niestety, jak mogłam się spodziewać, bazą wszystkich sosów było masło. Więc kapcie muszą poczekać, aż post się skończy. 

I jak tu nie kochać książek kucharskich? Uczą, bawią, wychowują!:)

***
A z nowości w paśniku - grochówka z cytryną i czosnkiem. Bardzo aromatyczna i co zaskakujące... smaczna. Niestety wyjątkowo niefotogeniczna.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Dzień trzydziesty. Ten ze smażoną pepsi.

Szukając ciekawego pomysłu na deser z jabłek, natknęłam się na przepis, który z pewnością nie był postny, ale za to bardzo intrygujący. Znalazłam go w toruńskiej książce kucharskiej z końca XIX wieku, a dotyczył smażenia jabłek w głębokim tłuszczu - tak jak robi się to z pączkami. Zresztą, przeczytajcie sami:

Jabłka amerykańskie cało smażone
Ostrugać i przyrządzić sobie jabłka zupełnie tak jak poprzednie [czyli wydrążyć w środku], tylko że ich dusić nie potrzeba, lecz dać na krótką chwilę w piec, aby z wierzchu obeschły; poczem nakładać konfiturami, maczać w rozbitem jaju, posypać miałką bułką z mąką i cukrem zmieszaną, przez co dostaną kruchą i mocną skorupę z wierzchu. Wówczas rozpalić tyle tłuszczu, aby można jabłka jak pączki smażyć i smażyć szybko; a gdy rumiane, dobywać, układać na półmisku, obsypując grubo cukrem miałkim, cynamonem i można na wydaniu polać jakim sokiem.

Można było się domyślać, że deser nie będzie należał do najzdrowszych.To przypomniało mi o niechlubnej amerykańskiej fascynacji smażeniem w głębokim tłuszczu wszystkiego co popadnie. Absolutnie wszystkiego.


Źródło - klik!

Oreo, Snickers albo Milky Way smażone w głębokim tłuszczu wydają się wam już szczytem tej perwersyjnej techniki? Jest tego znacznie więcej: masło, lody, pepsi, pizza, hamburger. Usmażyć można wszystko.Aaaaa! Czy ktoś może ich powstrzymać?

W stanie Indiana na dorocznym festiwalu Trzech Rzek (Three Rivers Festival), którego nazwa wskazuje raczej na bliski kontakt człowieka z naturą, niż na dance macabre kulinarnych Frankensteinów, producenci lokalnego śmieciowego jedzenia prześcigają się w wymyślaniu coraz to dziwniejszych potraw.

Podobno hitem w roku 2010 był burger złożony z dwóch pączków, pomiędzy którymi znajdowała się warstwa sera i wołowiny. Żeby nie było, że zmyślam polecam obejrzeć ten krótki filmik. Kliknijcie tu 
a zobaczycie proces tworzenia tych pyszności i entuzjastyczne opinie smakoszy opisujących niebiański (dosłownie!) smak pepsi smażonej w głębokim tłuszczu.

***
Dziś w moim paśniku jabłko. Surowe. Najlepsze.
 

wtorek, 1 kwietnia 2014

Dzień dwudziesty ósmy. Ten z gruszkami.


Marzy mi się twarożek z rzodkiewką i chrupiąca bułka z masłem i sałatą... Jeszcze chwila i pojawią się nowalijki! Tymczasem trzeba przemęczyć się na przednówkowej paszy. Kasza już mi się znudziła, dania z soczewicy, grochu i fasoli też. Z chęcią widziałabym na swoim stole więcej kolorów. Wczoraj doprowadziłam się prawie do rozstroju nerwowego kiedy zobaczyłam piękne, pełne żywych, nasyconych barw potrawy, które przygotowuje sobie Lena, ukrywająca się pod nickiem @theghostonmyback. Zobaczcie koniecznie galerię jej zdjęć na Instagramie - wystarczy klik! 


Kiedy przeglądałam jej profil, kusiły mnie soczyste owoce prawie wyskakujące z fotografii, których odmówiłam sobie na początku Postu, uznając że ograniczę się tylko do produktów znanych i jedzonych w czasach staropolskich lub niedostępnych na przednówku (jak np. mango, awokado, banany czy truskawki). Po drugie, poczułam ukłucie zazdrości patrząc na piękną kompozycję i jakość zdjęć. Chyba po raz pierwszy dotarło do mnie, po co wszyscy tak bardzo się starają, żeby robić zdjęcia przy świetle dziennym i jak wspaniały efekt to daje!

Spojrzałam na mój brejowaty obiad - kalafior zmiksowany z kaszą jęczmienną. Wyjątkowo zły pomysł. Wyglądał jak zaprawa murarska. Smakował jak klej do tapet. Ewidentnie potrzebuję pomocy - nie tylko w zakresie pomysłów na obiad, ale też jeśli chodzi o jakość zdjęć, które robię zazwyczaj w nocy, smartfonem średniej klasy. 

Przeszukałam więc internet w poszukiwaniu porad i postanowiłam je uporządkować w trzech punktach:

1. Jeśli już robisz zdjęcia telefonem, upewnij się, że nie jest to telefon stacjonarny.
2. Umyj okna, aby światło dzienne miało szansę przedostać się do mieszkania.
3. Postaraj się aby nie trzęsły ci się ręce - czy to z radości na widok jedzenia, czy to z głodu.

Tak więc, jak możecie się domyślać, są to warunki zaporowe, których nie jestem w stanie spełnić. Stąd jakość zdjęć na blogu w najbliższym czasie nie ulegnie zdanie. 

Sorry, taki klimat.


***
W moim paśniku rzeczona zaprawa murarska z pieczarkami:


Z paśnika postnika

A także gruszki na sposób postny, według przepisu z 1682 roku, czyli obtoczone w mące i smażone na patelni:


Z paśnika postnika



poniedziałek, 31 marca 2014

Dzień dwudziesty piąty. Ten z Bambim.


W ubiegły piątek w Gdańsku miała miejsce konferencja Nowe Trendy w Turystyce, w ramach której zorganizowano panel kulinarny, cieszący się zainteresowaniem szefów kuchni, speców od marketingu, blogerów, historyków i jednego postnika. Dzień wcześniej w Akademii Kulinarnej Fumenti prezentowano założenia ciekawego projektu Pomorskie Culinary Prestige oraz integrowano się z uczestnikami wykorzystując najlepszą ze wszystkich technik integracyjnych - wspólne gotowanie!

Byłam pełna entuzjazmu, tym bardziej, że pierwsze skrzypce grali świetni gdańscy szefowie kuchni.Licytowałam się w myślach jaką rybę z nami przygotują, licząc że uda mi się zjeść i postnie, i smacznie. Dodawałam sobie otuchy, że w ostateczności muszą się pojawić gdańskie śledzie, pewnie w w jakimś ciekawym, awangardowym wykonaniu.

Zaczęło się niewinnie, od domowego majonezu, który na koniec miał zostać doprawiony winem. Niestety nie spełniał postniczych norm (ISO WP2014) ale przyjemnie było popatrzeć jak się go robi.



Przy kolejnym stanowisku znajdował się topinambur, warzywny celebryta ostatnich sezonów. Już się  przymierzałam aby go schrupać, kiedy uświadomiłam sobie, że został upieczony na MAŚLE. A niech to!


Szczęśliwie poratowałam się jakąś zieleniną...



I kiedy miałam nadzieję, że zaraz ktoś zaproponuje wspólne pieczenie ryb, okazało się, że dziś w integracyjnym menu jest tatar z jelenia! 

Nie było innego wyjścia. Musiałam na tą okazję przygotować nowego, terapeutycznego lepieja, żeby wypracować w sobie dystans do grzanek z jeleniem, które wyglądały bardzo kusząco:

Lepiej grzybka przegryźć sobie, niż po Bambim mieć żałobę :)


Bambi z marynowanymi grzybkami i szalotką.

No a gdańskie śledzie? Chwila, chwila! Kiedy już traciłam nadzieję, okazało się, że właśnie w drugiej części sali przygotowuje się drugie danie. Przez chwilę dostrzegłam światełko w tunelu. Ale szybko zgasło, a na stole pojawiło się jajko z cielęcą grasicą...

Kolacja integracyjna vs. Postnik: 2-0. 

Jajko gotowane techniką sous vide, z cielęcą grasicą i winnym majonezem.

sobota, 29 marca 2014

Dzień dwudziesty trzeci. Ten z bułeczkami.

W pierwszych dniach postnikowania najbardziej brakowało mi kanapek - tych prostych, z masłem, twarożkiem i serem. Należało więc dokonać rozpoznania produktów dotychczas pomijanych podczas śniadań, takich jak fasola, soczewica czy migdały, jako elementów o strategicznym znaczeniu kanapkowym. Kolejny krok to wypiek domowych bułeczek, na których można te postnicze cuda rozsmarować!

Z paśnika postnika

 Upiekłam chrupiące bułki z pszennej mąki razowej i pochłonęłam je z pastą z buraków i pastą z karczochów. Tą pierwszą przygotowuje się niezwykle prosto: ugotowanego albo upieczonego buraka trzeba zblendować, dodać soli, pieprzu i gotowe. Hedoniści podają ją z serem kozim lub miksują z parmezanem.Tą drugą, z karczochów, kupiłam w Lidlu i jestem nią oczarowana.

Kilka dni wcześniej przygotowałam twarożek z migdałów według przepisu z blogu Jadłonomii, który znajdziecie tutaj. Był nieco pracochłonny, ale bardzo smaczny.

Z paśnika postnika

***

Razowe bułeczki.
Do 1,5 szklanki mąki pszennej razowej i 1 szklanki mąki pszennej dodać zaczyn z letniej wody i odrobiny drożdży, trochę soli, trochę miodu. Zagnieść, dolewając letniej wody. Uformować bułki, posypać ziarenkami: słonecznikiem, czarnuszką, siemieniem lnianym i pakować do piekarnika.
Dokładny przepis znajdziecie na tym blogu, ja nie posiadałam połowy produktów wymienionych w przepisie, a bułeczki i tak wyszły:) Polecam!

Z paśnika postnika

Dzień dwudziesty drugi. Ten ze złotym burakiem.

Ratunku! Buraczki z miodem i imbirem przejęły kontrolę nad moim paśnikiem! Spróbowałam ich po raz pierwszy kilka dni temu i zupełnie zawróciły mi w głowie. Jadłam je codziennie: na kanapkach, bez kanapek, z kaszą i z... zadowoleniem!

A z tym burakiem, to było tak.

Jak to zwykle bywa, na początku każdej obiecującej znajomości należy przeprowadzić porządny research w Google, na temat obiektu zainteresowania. Tak też uczyniłam.

Okazało się, że burak to nie tylko tradycjonalista, dla którego ważny jest niedzielny obiad w gronie rodziny i znajomych, takich jak Pan Ziemniak i Pani Kotlet-Mielony. Ten burak to prawdziwa szalona dusza!

Jeśli występuje w zupie, to nie tylko w barszczu czerwonym czy ukraińskim, ale w kremie z dodatkiem mleka kokosowego lub pomarańczy. Kiedy zasmaża się go do obiadu, sięga się nie tylko po mączną zaklepkę, ale też cząstki słodkiej pomarańczy czy rodzynki. Burak upieczony i zblendowany potrafi zamienić się w aromatyczną pastę do kanapek.

Może być też całkiem słodziutki. Widuje się go w towarzystwie czekolady i piernikowych przypraw! Wegańskie ciasta nie przestają mnie zaskakiwać.

W książce kucharskiej "Polski pejzaż kulinarny" Bernarda Lussiana, wydanej w 1998 roku znajduje się ciekawa "Fantazja na temat czerwonego buraka".

Buraka gotuje się w syropie z wina i korzennych przypraw, następnie wydrąża się go i wypełnia szafranowym kremem brulee, układa się go na talerzu skropionym syropem z kwiatów czarnego bzu i dekoruje się... PŁATKAMI ZŁOTA!


Bernard Lussiana, Polski pejzaż kulinarny, Warszawa 1998

***
W moim paśniku złoto się jednak nie pojawia, a burak musi się zadowolić skromnym towarzystwem kaszy i frytek z kalarepy. Złote płatki do buraka? Niech no tylko opowiem o tym innym postnikom, to będą boki zrywać!


Z paśnika postnika


poniedziałek, 24 marca 2014

Dzień dwudziesty. Ten bez tofurnika.


Postnikuję już dwadzieścia dni! Zajadając na śniadanie kanapkę z warzywnym pasztetem pokusiłam się o krótkie podsumowanie. Pierwszy tydzień był najtrudniejszy. Pozbawiłam się serów, jajek i mleka (o mięsie nie wspominając), co było dla mnie prawdziwym szokiem kulinarnym. W zasadzie chciałam zrezygnować z tego niezwykle spontanicznego postanowienia już następnego dnia, ale nieopatrznie udostępniłam całe przedsięwzięcie na facebooku... a stamtąd nie było już odwrotu.

Po fazie szoku i wyparcia, nastąpiła dosyć szybko faza akceptacji. Z pomocą przyszły mi dawne książki kucharskie i wegańskie blogi kulinarne. W kuchni miejsce ziemniaków zajęły różnorodne kasze, a zamiast twarożków, na kanapkach zaczęły lądować pasty z warzyw.

Poszukując kulinarnych inspiracji, natknęłam się na kilka absurdów, z wegańskiego podwórka. Jeszcze nie do końca rozumiem dlaczego wegański sernik, w którym używa się tofu to... TOFURNIK, ale pasta z fasoli to już SMALEC.

Jednak jestem pełna wdzięczności dla tych dobrych ludzi, którzy od lat odmawiają sobie jajek, mleka i sera. Dzięki ich doświadczeniom, w moim paśniku zaczęły pojawiać się coraz ciekawsze potrawy.
 
Dziś przygotowałam sobie na obiad warzywną kanapkę, zwaną burgerem:


 * to zielone to kotlet z kaszy jaglanej i brokułów
** to czerwone to plastry z buraczków z miodem i imbirem

Pomyślałam: Hola! Czy to aby nie zaszło za daleko? Zdecydowanie czerpię z tego postnego jedzenia za dużo radości!

Stąd pojawił pomysł, że na dwa ostatnie tygodnie Wielkiego Postu ograniczę się do pięciu wybranych produktów, w których wyborze chciałabym, żebyście mi pomogli. Wstępnie myślałam o zestawie: chleb, kasza, marchew/buraki, suszone grzyby, suszone śliwki. Ale kwestia jest jeszcze otwarta.

A tymczasem, korzystając z danego mi czasu postniczej swobody, namaczam dziś migdały, z których jutro powstanie... twarożek!






piątek, 21 marca 2014

Dzień siedemnasty. Ten z zielonymi pączkami.

Poszukiwałam dziś przepisów kulinarnych w rękopisie z końca XVIII wieku, który głównie zawierał domowe lekarstwa służące dla poratowania ludzkiego zdrowia. Zagłębianie się w lekturę tego tekstu było jak odkrywanie nowych, coraz to bardziej dziwacznych i abstrakcyjnych detali w Ogrodzie rozkoszy ziemskich, Hieronima Boscha.

Pozwólcie, że wprowadzę was w ten klimat:

Hmmm?


To niepokojące, w jakich miejscach te jaskółki mogą się zalęgnąć...


 Czy tutaj u dołu ktoś nadział na włócznię kawałek... pierniczka serduszko? Przypadek?!

Taki właśnie niepokój towarzyszył mi, kiedy czytałam, że aby wyleczyć dziecko z biegunek wystarczy wysmarować jego podeszwy gęsim smalcem (?!) czy sposób na ustąpienie czkawki u małych dzieci - należy posmarować brzuszek olejem koperkowym. Trafiłam też na ciekawy przepis na lekarstwo Na ból głowy w tyle, w którym się zda, jakby się co przelewało. Na taki konkretny ból należy zrobić gorzałkę z bursztynu i długiego pieprzu, którą trzeba... przyłożyć na tył głowy.

Jednak zdecydowanie najlepsza porada dotyczy zbicia gorączki i jest skierowana do ubogich ludzi. Zresztą, sami przeczytajcie co należy robić: 

Racze oczy gdy ich chcemy zażywać, potrzeba aby były wyjmowane z żywych raków.

Po tym, to chyba z gorączki popada się od razu w omdlenie! Biednemu to zawsze wiatr w ... OCZY!


***
Dziś w paśniku gryczane placuszki z majonezem z makreli. Kasza gryczana z lokalnych upraw od państwa Babalskich to mistrzostwo świata.Delikatna jak puch. Można ją kupić szalenie drogo w delikatesach albo szalenie tanio od producenta - na jarmarkach lokalnej żywności ekologicznej, organizowanych co miesiąc przed Muzeum Etnograficznym w Toruniu. Najbliższy jarmark już 5. kwietnia! Ugotowaną kaszę wystarczy przyprawić i zmiksować na gładką masę z niewielką ilością oleju, a następnie usmażyć na patelni.

W dawnych książkach kucharskich można znaleźć całą masę przepisów na różnego rodzaju majonezy - z białego mięsa ryb czy drobiu. Chyba najbardziej poetycko brzmiącym, jest ten z toruńskiej książki kucharskiej z XIX wieku:


Majones francuski bity z różnych szczątków zwierzyny, sarny, zająca, jelenia.
 
Dawne receptury mówiły, że aby przygotować majonez z ryb należy ugotować je, dodać jajka, śmietanę lub masło i przetrzeć na krem.Wybór padł na wędzoną makrelę, którą po prostu zmiksowałam (bez jajek i śmietany oczywiście). Największą trudnością było uważne oddzielenie ości. Jednak to, że teraz do was piszę, a nie leżę na pogotowiu z ością w gardle jest najlepszym dowodem, że się udało.


Z paśnika postnika

A tu zagadka:



Czy zielone pączki łamią post?