sobota, 19 kwietnia 2014

Dzień ostatni.



Przez dwa ostatnie tygodnie postnikowałam w blogowej ciszy. Po pierwsze dlatego, że przywykłam do postnego asortymentu i każdy kolejny dzień nie był aż tak wielkim wyzwaniem jak na początku. Po drugie, wraz przyzwyczajeniem i pewnością siebie przyszła niepostrzeżenie pokusa drobnego przekraczania wyznaczonych postnych granic. Zdarzały się więc pojedyncze cukierki podjadane pokątnie, dżemy jedzone na śniadania a nawet drożdżówka, w chwili słabości. 

Miałam też kilka nieudanych eksperymentów kulinarnych. W toruńskiej książce kucharskiej z końca XIX wieku przeczytałam o postnej botwince. Jednak liście botwinki ugotowane w wodzie z solą wcale nie były tak pyszne, jak sobie, nie wiedzieć czemu, wyobrażałam.  Innym razem zrobiłam postny żur, z kupnego zakwasu reklamowanego przez sędziwą babcię ze Śląska.

 Zakwas był wspaniały, ale mój żurek ugotowany w zdecydowanie za małej ilości wody i urozmaicony jedynie cebulą, już nie tak bardzo - sam kwas, aż podrzucało z krzesła, kiedy się go przełykało:) 




O ile udało mi się (i to bez większych kłopotów) wytrzymać w poście od mięsa, jajek i mleka, to największe trudności sprawiło mi przestrzeganie zasady, że powinnam jeść tylko te produkty, które były znane i dostępne w czasach staropolskich. Pamiętałam, że nie powinnam jeść ziemniaków (choć raz się złamałam i jadłam frytki! no dobra, dwa razy…), to z papryką i pomidorami wcale nie był tak łatwo. Nieraz  jedząc warzywny pasztet z pomidorami, w połowie kanapki przychodziła myśl: NO NIEEEE…. pomidory! Jednak w stanach zwiększonej czujności udawało mi się przestrzegać postnych zasad.


Nigdy wcześniej nie jadłam takiej ilości kasz i różnych odmian soczewicy. Nauczyłam się robić warzywne pasty na kanapki, zaczęłam szanować wegan i schudłam 4 kilogramy. 

Staropolski post nie jest jednak taki straszny. Z pewnością nie dał mi aż tak bardzo w kość, bo mogłam korzystać z mrożonych brokułów czy kalafiorów i jeść uprawiane w szklarniach na południu Europy świeże sałaty i warzywa. Gdybym miała wytrwać na tym, co sama zbiorę, ususzę i zaprawię latem, a co gorsza uporać się bez lodówki, to by było srogo.

Hm. Wyzwanie na przyszły rok?

Jednak teraz zostawiam już post za sobą - rozpiera mnie radość świąt i chęć cieszenia się Rajem Odzyskanym i tym w sercu, i tym na stole.  Alleluja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz