Przez
dwa ostatnie tygodnie postnikowałam w blogowej ciszy. Po pierwsze dlatego, że
przywykłam do postnego asortymentu i każdy kolejny dzień nie był aż tak wielkim
wyzwaniem jak na początku. Po drugie, wraz przyzwyczajeniem i pewnością siebie
przyszła niepostrzeżenie pokusa drobnego przekraczania wyznaczonych postnych
granic. Zdarzały się więc pojedyncze cukierki podjadane pokątnie, dżemy jedzone
na śniadania a nawet drożdżówka, w chwili słabości.
Miałam
też kilka nieudanych eksperymentów kulinarnych. W toruńskiej książce
kucharskiej z końca XIX wieku przeczytałam o postnej botwince. Jednak liście
botwinki ugotowane w wodzie z solą wcale nie były tak pyszne, jak sobie, nie
wiedzieć czemu, wyobrażałam. Innym razem zrobiłam postny żur, z kupnego
zakwasu reklamowanego przez sędziwą babcię ze Śląska.
Zakwas
był wspaniały, ale mój żurek ugotowany w zdecydowanie za małej ilości wody i
urozmaicony jedynie cebulą, już nie tak bardzo - sam kwas, aż podrzucało z
krzesła, kiedy się go przełykało:)
O ile
udało mi się (i to bez większych kłopotów) wytrzymać w poście od mięsa, jajek i
mleka, to największe trudności sprawiło mi przestrzeganie zasady, że powinnam
jeść tylko te produkty, które były znane i dostępne w czasach staropolskich.
Pamiętałam, że nie powinnam jeść ziemniaków (choć raz się złamałam i jadłam
frytki! no dobra, dwa razy…), to z papryką i pomidorami wcale nie był tak łatwo.
Nieraz jedząc warzywny pasztet z pomidorami, w połowie kanapki
przychodziła myśl: NO NIEEEE…. pomidory! Jednak w stanach zwiększonej czujności
udawało mi się przestrzegać postnych zasad.
Nigdy
wcześniej nie jadłam takiej ilości kasz i różnych odmian soczewicy. Nauczyłam
się robić warzywne pasty na kanapki, zaczęłam szanować wegan i schudłam 4
kilogramy.
Staropolski
post nie jest jednak taki straszny. Z pewnością nie dał mi aż tak bardzo w
kość, bo mogłam korzystać z mrożonych brokułów czy kalafiorów i jeść uprawiane
w szklarniach na południu Europy świeże sałaty i warzywa. Gdybym miała wytrwać
na tym, co sama zbiorę, ususzę i zaprawię latem, a co gorsza uporać się bez
lodówki, to by było srogo.
Hm.
Wyzwanie na przyszły rok?
Jednak
teraz zostawiam już post za sobą - rozpiera mnie radość świąt i chęć cieszenia
się Rajem Odzyskanym i tym w sercu, i tym na stole. Alleluja!